POWIAT ŚREDZKI
Echo Średzkie

Status quo - ka

Kogut i kury fot.: kury.vitroflora.pl

Jedna z Czytelniczek zauważyła, że ostatnio w naszym serwisie panuje pełna powaga, a treść została zdominowana przez poważne tematy. Postanowiła więc przesłać nam felieton, który rozluźni nieco atmosferę, a zarazem ukaże na pozór błahy aspekt życia zawodowego niejednego z nas. Dbając o dobre samopoczucie naszych Czytelników i wspierając twórczość lokalną polecamy lekturę felietonu Czytelniczki, która jeszcze nie zdążyła wymyśleć pseudonimu artystycznego.

Od dłuższego już czasu noszę się z zamiarem opisania moich, nazwijmy to sarkastycznie, przygód życiowych (głównie w pracy), a zwłaszcza podzielenia się z Wami moimi przemyśleniami na temat osób, które z racji wykonywanych funkcji szefami są, ale w rzeczywistości nadają się do tego tak, jak ja (nie przymierzając) do zostania księdzem.

No cóż, myślę, że o tym akurat można by pisać w nieskończoność i temat każdemu doskonale jest znany, ale myślę także, że posiadam specyficznych współpracowników (z szefostwem włącznie), dlatego też pomarudzę sobie trochę, bo to moje życie w końcu.

Szef jak to szef, swoje humory ma, ale mój akurat przodownikiem pracy w tym temacie pewnie by został, gdyby nie realia - zarówno polityczne, jak i społeczne. Obserwując go od kilku dobrych już lat zauważam postępujący (i to w trybie przyspieszonym) "tetrycyzm", objawiający się w nieudolności komunikowania się, marudzeniu, ucieczce przed odpowiedzialnością i zmianach zdań i decyzji, czyli "chorągiewczyźnie". Gdyby to nie dotykało bezpośrednio mnie, to wiadomo - jego problem, ale niestety to moja osoba zostaje skutkami tego męskiego przekwitania emocjonalnego obarczona.

Rozumiem poniekąd możliwą przyczynę. Otóż mój szef - władca, samiec alfa, a raczej kogut dominant wśród kwok go obskakujących, niedługo skończy swoje panowanie w kurniku. Dla kogoś kto bez aplauzu i ciągłego adorowania ze strony pań życia sobie nie wyobraża, to prawdziwy dramat. Cóż mu pozostanie, gdy ta depresyjna chwila nadejdzie? No cóż... żona, teściowa, domek, ogródek i wnusie. Prawda, że to przerażające? Spaść z piedestału, gdy jeszcze tyle można namieszać i po kątach ludzi poustawiać, to prawdziwa tragedia. Ludzie z o wiele bardziej błahych powodów z dachu się rzucają.

No cóż, taka kolej rzeczy, ale na koniec zawsze można jeszcze powyciskać innych jak cytrynę i pozostawić po sobie... miłe wspomnienie. Więc szef mój też widocznie na takie rozwiązanie wpadł i harcuje teraz w kurniku przechodząc czasami nawet samego siebie. Samo już wizualne chociażby spotkanie z przywódcą stada może do zawału serca doprowadzić, a cóż dopiero bezpośrednia rozmowa, czy też w miarę składne wyartykułowanie argumentów przemawiających za tym, że ja jednak w tej pracy coś robię.

Ostatnimi czasy wpadłam w zadumę i analizując moje postępowanie i podejście do spraw zawodowych stwierdziłam zaskoczona, że od długiego już czasu żyję w mroku niewiedzy, a co gorsza postępuję nie tak, jak obecnie jest przyjęte. Otóż naiwnie wierząc, że skoro mam szefa, to on wie po co mnie przyjął i wie czym ja się zajmuję, sama nie uważałam za konieczne i nawet stosowne codziennie meldować się pod drzwiami gabinetu przełożonego i skrupulatnie, z dokładnością szwajcarskiego zegarka meldować mu co, gdzie, kiedy, jak, z kim, dlaczego tak i po co ja to zrobiłam. Oceniając innych podług siebie, a uwierzcie mi największy z możliwych to błąd, robiłam co do mnie należy i tyle.

A tu masz... Dowiaduję się, że ja nic nie robię i w zasadzie to nie wiadomo po co ja w tej pracy jestem. Gdybym była do cna zepsuta, to bez zbytniego namyślania się odpaliłabym mojemu szefowi, że to on powinien wiedzieć po co mnie zatrudnił, a jak to zrobił to chyba wiedział kogo wybiera. I tu Was rozczaruję - zbytnia logika nie popłaca. Szef to szef i święta krowa jednocześnie, a  mój to już zwłaszcza i należy mu właśnie codziennie biadolić, płakać, użalać się i robić jednym słowem z siebie kompletnego durnia, aby łaskawie zauważył, że istniejesz w pracy.

Po zastanowieniu się stwierdziłam, że mogłabym swoją taktykę w sumie zmienić, a raczej tą oczekiwaną przez niego obrać, ale - i tu pojawia się problem - nie jest to zgodne z moim "ja". Czy warto dla pracy się zbłaźnić i z obrzydzeniem patrzeć w lustro? Otóż nie i jeszcze raz nie. Tak sądzę i dlatego też działam, jak do tej pory, aby tryby absurdu i upodlenia nie zrobiły ze mnie ludzkiego hamburgera.

Czytelniczka

REKLAMA