POWIAT ŚREDZKI
Echo Średzkie

Mieszane odczucia po koncercie legendy rocka

Dickey Betts w Eterze fot.: Zbigniew Warzyński / Express-Miejski.pl

Zobacz wszystkie zdjęcia w galerii

Dzięki otwartym granicom i ekonomicznym załamaniu się rynku muzycznego możemy niemalże pod domem odrabiać zaległości muzyczne z lat '70 czy '80.

Wtedy nie mogliśmy jeździć na koncerty, a dziś ówczesne gwiazdy i gwiazdki przyjeżdżają do nas otwierając sobie nowe rynki zarobkowe, gdy stare są już mocno wyeksploatowane. Również stawki wielu zespołów mocno się obniżyły, co pozwala nam powspominać dawne czasy przy żywych wersjach starych hitów. Gorzej, jak oprócz stawek obniżył się również poziom tych wykonawców. A może po prostu nasze wieloletnie wyobrażenia o koncertach idoli nigdy nie miały pokrycia w realiach? Cóż - nie sprawdzisz, nie dowiesz się :)

W ciągu 7 lipcowych dni we Wrocławiu mogliśmy skonfrontować nasze marzenia z 2 wykonawcami, których lata świetności minęły kilka chwil temu. Pierwszy band to QUEEN, który od kilku lat sporadycznie daje o sobie znać z różnymi wokalistami, na szczęście nie starającymi się zastąpić śp. Freddie'go Mercury. A w sobotę 14 lipca w klubie Eter wystąpiła legenda amerykańskiego, południowego rocka - DICKEY BETTS.

Ten gitarzysta znany jest przede wszystkim z wieloletniej współpracy z THE ALLMAN BROTHERS BAND, których był współzałożycielem. Ponad 10 lat temu rozstał się z tym zespołem i koncertuje, nie wiadomo czemu, z repliką A.B.B. Za klawiszami śpiewająca blond kopia Gregg'a, 2 zestawy perkusyjne obsługiwane przez białego i czarnego bębniarza, bass i aż 3 wiosełka. Zagrane było przyzwoicie, chociaż leader wypadł zdecydowanie najsłabiej. Wiadomo, że najważniejszy jest feeling, ale fałsze w co drugiej solówce nie przystają amatorom, a co dopiero takiemu wydze. Wokal był niemalże country'owy, dość niewyraźny z baaardzo prowincjonalnym akcentem - i to tworzyło fajny klimat. Gorzej, chociaż śmiesznie, było z zapowiedziami. Przenosząc sposób mówienia Dickey'a na nasz grunt powiedziałbym, że to skrzyżowanie kresowości Pawlaka ze „ślunsko gwaro”. Razem ze znajomymi tworzyliśmy dość liczną gromadkę, jednak nikt z nas niczego nie zrozumiał :)

Dużo lepiej radził sobie na drugiej gitarze jego syn - Duane. Z twarzy bardzo podobny do ojca z młodych lat, z dźwięków raczej mało. Gra zdecydowanie ascetycznie, bardziej poszarpaną rockową frazą bez jazzowego feelingu. Nie jest to zarzut, fajnie się uzupełniają.

Moim faworytem wieczoru był jednak trzeci gitarrero - Andy Aledort. Bardzo dojrzałe granie, różne techniki, bez zbędnych fajerwerków, bez wpadek, świetne krótkie wstawki pomiędzy wokalami i wspaniale opanowana technika sidle - chętnie wybrałbym się na koncert jego zespołu. Nie tylko ja go doceniłem, bo zrobili to wcześniej zapraszając do współpracy muzycy J.Hendrix'a czy S.Ray Vaughan'a.

Bębniarze niestety byli bardzo źle nagłośnieni, nie dawało się odczuć pulsu aż dwóch perkusji. A szkoda, bo taki groove napędziłby bardzo dynamikę koncertu. Basista, postawny dreadziarz, raczej przykuwał uwagę szpanerskim paleniem papierosów niż przeciętnym opanowaniem instrumentu. Raz popisał się wokalnie w słynnym „Hoochie Coochie Man” Willie Dixon'a, a później dymił, dymił, dymił... :)

Klawiszowiec, Mike Kach, przejął główne partie wokalne w tym bandzie. Grał moim zdaniem zdecydowanie za mało na organach Hammonda, tworzących bardzo specyficzny klimat, częściej używając Yamah'y z brzmieniami elektrycznego i akustycznego pianina. Średni muzyk w średnim bandzie.

Był jednak na tym koncercie ktoś, kto wybiegał daaaaaleko poza średnią, nawet polską średnią. Nie wiem, jak się nazywał ani skąd pochodził, ale wnioskuję, że przywiozła go ze sobą kapela. Na swoje nieszczęście. Mam tu na myśli akustyka zespołu. Domeną większości obecnych koncertów jest zamęczanie słuchaczy decybelami, a powodem tego jest coraz głośniejszy sprzęt o coraz mniejszych gabarytach. Ale chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. To feeling muzyków ma wyzwalać u widzów „gęsią skórkę”, a nie ściana dźwięku o natężeniu startującego Jumbo Jeta wywoływać torsje i chęć ucieczki!!! Jak ktoś jest głuchy, to niech pracuje przy młocie pneumatycznym, a nie za konsoletą! Opinię moją potwierdziło po tym koncercie sporo słuchaczy chociażby tym, że wszyscy wychodzący z klubu do siebie krzyczeli. Po pierwszych kilku utworach na parterze również dało się zauważyć wycofywanie się sporych grup słuchaczy pod bar czy na balkon. To mój drugi koncert w Eterze i druga wtopa dźwiękowa (pierwszą był podobnie nagłośniony występ Beth Hart). Za 2 dni w tym samym miejscu wystąpi obecny gitarzysta The Allman Brothers Band-Warren Haynes. Mam nadzieję, że akustyk jego zespołu (GOV'T MULE) używa i uszu i mózgu jednocześnie.:) Bo dzisiaj to rzadkość...

P.S. Dla osłody dodam, że akustyk miał na sobie koszulkę z napisem: Officially Dick Head! No cóż, reklama dźwignią handlu.:):):)

Wasz „czujny obserwator rzeczywistości” - IVAR.

IVAR

REKLAMA