POWIAT ŚREDZKI
Echo Średzkie

Mariusz Komenda - nasz średzianin w Masterchefie, a wszystko za sprawą dorsza

Mariusz Komenda fot.: eska

Jego przygoda z gotowaniem przed kamerą trwała trzy miesiące, a pechowy okazał się wyjazd do Meksyku, z którego wrócił pokonany przez… pogodę.

Udało nam się namówić go na wywiad i wiemy już, że szczęście przyniósł mu dorsz, nie ma żalu do stacji za Meksyk, lubi flaki i marzy mu się „Mariusz Komenda Restaurant”. I jeszcze jedna istotna rzecz, o której powiemy my - to bardzo sympatyczny człowiek.

- Gotujesz, bo lubisz, bo nikt w rodzinie nie chciał, bo to forma relaksu? Dlaczego Mariusz Komenda zajął się gotowaniem?

Wszystko zaczęło się naprawdę dawno temu, bo jak byłem małym chłopcem. Mieszkałem wtedy z mamą w pokoju połączonym z kuchnią. Zawsze jak mama gotowała,wołała mnie, aby coś pomóc lub spróbować. Bardzo mi się to podobało i dobrze wspominam ten czas. Później zrobiła się przerwa z powodu szkoły i pracy, ale w domu gotowałem często, gdyż żona kończyła pracę później ode mnie. Do gotowania ponownie wróciłem kilka lat temu, kiedy wyjechałam do pracy do Niemiec a później do Szwajcarii. Gotowałem sobie, a czasem więcej dla znajomych. Kiedyś spontanicznie zrobiłem takie większe przyjęcie, przyszli znajomi i nie mogli się najeść i nadziwić jak dobra jest polska kuchnia. Prosili nawet o coś na wynos… (śmiech). Mówili też, że muszę coś z tym talentem zrobić. To było w sobotę, a w niedziele cały czas trafiałem na reklamę TVN, aby zgłaszać się do Mastrechefa. Otworzyłem formularz i był bardzo długi. W sumie wypełniałem go całą niedzielę, tak na raty, ale wypełniłem i wysłałem. Dwa miesiące nic się nie działo, aż w końcu zadzwoniono, że jestem zaproszony na casting i pojechałem do Krakowa. Po drodze kupiłem dorsza i inne produkty w Makro, bo na castingu trzeba było mieć już danie, które tam tylko się serwowało. Towarzyszył nam kucharz, który ciągle zadawał nam jakieś pytania na temat gotowania i ja często nie znałem odpowiedzi i mówiłem „nie wiem”, „nie pamiętam”. I on w końcu zauważył, że mało wiem, ale bardzo pochwalił mają szczerość i autentyczność (śmiech). Później była jeszcze rozmowa z osobami z produkcji, specjalnie przy wielu kamerach, aby ocenić nasze zachowanie przed obiektywem. Po trzech dniach zadzwoniono, że przyjadą nakręcić mnie w domu i w Szwajcarii, co oznaczało, że dostałem się do początkowej 44.

- Jak oceniasz swój wytęp w Masterchefie?

Mój plan minimum to było dostatnie fartucha Masterchefa, czyli wejście do tej początkowej 44. Chciałem coś przygotować, zobaczyć jak wygląda ten program, poznać jurorów, może trochę też trochę się pokazać… Później, z odcinka na odcinek, moje dania zbierały coraz lepsze opinie i wtedy nabrałem apetytu i zacząłem sobie myśleć „może jeszcze ten odcinek… może jeszcze jeden…” (śmiech). Chociaż raz znalazłem się w grupie do odpadnięcia. Ogólnie ekipa w tej edycji programu była wyjątkowa. Jakaś tam konkurencja istniała, ale też bardzo dużo sobie pomagaliśmy. Gdy ktoś zapomniał produktu ze spiżarni to inni ratowali go swoimi…

- Czyli było miło i fajnie aż do Meksyku?

Odpadłem w Meksyku, bo przegrałem z pogodą. W sumie wolałbym odpaść decyzją jury, ale tak potoczył się ten program. Ogólnie jestem bardzo zadowolony ze swoich występów. Dotarłem aż do półfinału, a to marzenie wielu. Po tym odcinku, w którym odpadłem dostałem chyba z tysiąc informacji w ciągu godziny. Messenger nie przestawał pikać… Najczęściej były to wyrazy współczucia i oburzenia na TVN. Ja jednak nie mam żalu to stacji i będę zawsze powtarzał i zapewniał, że dbali tam o nas i robili wszystko, aby nic poważnego nam się nie stało. Ja naprawdę bardzo się starałem i chciałem walczyć do końca, ale nie udało się… Miałem przyspieszone tętno, mroczki przed oczami. Byłem przez chwilę w specjalnym, klimatyzowanym pokoju, ale to nie pomogło i musiałem pojechać do szpitala. I tak skończyła się moja walka i przygoda. O moim odpadnięciu pisały wszystkie portale w Polsce, więc później pocieszano mnie, że było to niebanalne i bardzo medialne odpadnięcie.

- Zdradź nam proszę, którego jurora najbardziej polubiłeś?

Moim ulubionym jurorem bardzo szybko stał się Michel. Od samego początku dobrze się dogadywaliśmy, a w odcinku finałowym powiedzieliśmy sobie nawet, że jesteśmy ziomkami.  Michel dużo mi pomógł. Szczególnie w konkurencji, kiedy musieliśmy poprawiać swoje nieudane dania. Miałem wtedy mały kryzys w spiżarni, on wtedy znalazł mnie tam i nastawił na właściwe tory (śmiech). Z panią Magda Gessler trochę trwało nasze oswajanie się, ale pod koniec było już całkiem dobrze. W końcu, po konkurencji z trzema ciastami, dostałem od niej zaproszenie do współpracy. Powiem szczerze, że gdyby nie Ania i jej wprowadzenie na temat ciast to mógłbym na nich polec. Od niej dowiedziałem się, że mazurek to kruche ciasto, z orzechami i cienką warstwą kremu. Byłem tak przejęty tym pieczeniem, że nabrałem ze spiżarni nie tylko pełen kosz, ale również cały fartuch produktów. Dobrze, że było nas mało i każdy uczestnik miał trzy stanowiska dla siebie (śmiech). Dużo osób pyta mnie, czy rzeczywiście mamy tyle czasu ile mówią jurorzy i ja potwierdzam, że właśnie tyle.

- Któremu uczestnikowi kibicowałeś?

Bardzo szybko poznałem się i polubiłem z Grzesiem Zawieruchą. Co chyba było widać w programie. Poznaliśmy się w drodze z pierwszego nagrania do hotelu. Ja żartowałem z synem, każdemu uczestnikowi mógł towarzyszyć ktoś bliski, i on podłapał nasze żarty i dołączył do nas. I jak już widzieliśmy, że obaj przeszliśmy do kolejnego etapu to jest do wybranej 14, to oczywiście wzięliśmy jeden pokój. Powiem szczerze, że od początku byłem pod wrażeniem jego dań, ale też tego, jak pracował, ćwiczył… To, co wychodziło spod jego ręki było mistrzowskie i ja wiedziałem, że on będzie walczył w finale. A jak zobaczyłem co przygotował w tym ostatnim odcinku, to wiedziałem już, że wygra. I tak się stało! I bardzo się z tego cieszę, bo zasłużył na to.

- Wrócimy teraz do naszego małego miasteczka. Zdarza Ci się jeść na mieście?

Zaskakujące pytanie… myślę, że bardzo rzadko. Wiem, że w rynku jest EMka.cafe, ale nie miałem okazji jeszcze tam być. Czasami zamówię coś z Al Lago, ale to na wynos. Wiem, że są jeszcze w Środzie kebaby i chińczyk, ale nie byłem tam. W sumie rzadko jem na mieście, bo przecież lubię gotować (śmiech). Ale przyznam się do czegoś innego — lubię odwiedzać restauracje po kuchennych rewolucjach Magdy Gessler. Jeśli jestem w ich okolicy to chętnie tam zajeżdżam. Byłem w Lubinie, Wrocławiu, nad morzem w Łebie i w naszych Kawicach.

- Jak reagują mieszkańcy Środy Śląskiej na Twój widok? Wiele osób Ci kibicowało…

Nawet teraz idąc na ten wywiad, jedna pani zapytała mnie, czy może mnie uściskać, bo bardzo mi kibicowała. Zgodziłem się, bo takie dowody sympatii są bardzo miłe. Po programie dużo osób zaczęło mi ładniej odpowiadać na dzień dobry, a niektórzy nawet mówią pierwsi (śmiech). Kiedyś podczas zakupów spotkałem swojego nauczyciela z podstawówki, to nawet zawołał żonę, żeby mnie zobaczyła. Ten program trwał trzy miesiące i wiele osób zdążyło zobaczyć jakiś odcinek ze mną. Tak więc chyba dużo osób mnie kojarzy… a nawet instytucje, bo będę realizował ciekawy projekt ze starostwem powiatowym. Ogólnie zdecydowana większość reakcji była i jest pozytywna. Hejterzy jakoś mnie oszczędzili.

- Jakie plany masz na ten rok? Restauracja, o której mówiłeś to naprawdę realny projekt?

Moja własna, rybna restauracja to bardzo realny projekt. W tej chwili szukam lokalu. Na pewno będzie to restauracja rybna, bo mam już świetną firmę, która przesyła mi ryby znad morza w dniu ich złowienia. W menu będzie też zupa, na którą przepis przywiozłem prosto z Meksyku. To zupa Tortilla Soup na Chili Ancho i Chili Pasilla sprowadzane bezpośrednio z Meksyku. Nie zabraknie też deserów, których przygotowanie bardzo polubiłem. Myślałem już nawet nad nazwą, coś w stylu Mariusz Komenda Restaurant, ale niestety ze zwrotem Restautrant wiążą się większe wymagania, może jednak coś z Bisto... Jeszcze mam czas, aby to przemyśleć. Do marca jeszcze jestem w Szwajcarii, ale później już tu i liczę, że może już w maju będę mógł gotować dla was.

- Twoje ulubione danie to….

Po Mastechefie bardzo polubiłem robić i jeść desery. Jednak jak dłużej pomyślę to jednak jest to dorsz. Moja ulubiona ryba, od której w sumie zaczęła się moja przygoda z tym programem. Przyznam też, że kiedy wracam ze Szwajcarii i żona pyta co mi ugotować to wybieram flaczki i bardzo te jej flaczki lubię.

- Proszę zdradź nam szybki przepis na coś smacznego…

Świeżego dorsza, koniecznie świeżego, doprawiamy solą i świeżo zmielonym pieprzem, ostawiamy na 10 minut. Na patelni rozpuszczamy i klarujemy masełko. Kładziemy dorsza na jakieś 4 minuty. Jeśli dół już doszedł, a na górze jest cienka przezroczysta warstwa, przekładamy go na druga stronę i jeszcze przez chwilkę smażymy. Bardzo delikatnie przekładamy na talerz i serwujemy z puree z zielonego groszku. Czyli ugotowany groszek blendujemy, dodajemy przetarty czosnek, odrobinę chili i sok z limonki. Polecam, to proste i pyszne danie.

- Brzmi super i na pewno tak smakuje. Trzymam kciuki za plany i dziękuję za rozmowę.

 

 

eska

REKLAMA


REKLAMA